Gdy byłem mały, w telewizji leciał taki śmieszny serial, „Życie jak sen” (org. „Dream on”) – uwielbiałem go oglądać. Opowiadał on o przygodach (dość duże słowo w kontekście bohatera serialu, chyba lepiej powiedzieć „codzienności”) Martina Tuppera, książkowego redaktora, rozwodnika, ojca nastoletniego chłopca. Niby nic nadzwyczajnego, prawda? Ot, takie tam zwykłe perypetie, zwykłego człowieka. Nic ciekawego. Była jednak jedna rzecz, która wyróżniała ten serial spośród innych, jeden szczegół, który sprawiał, że prawie z wypiekami siadałem do każdego kolejnego odcinka. Martin, w dzieciństwie oglądał sporo filmów. Wiemy to z czołówki serialu, w której widać jak mama sadza Martina – niemowlaka – przed telewizorem i zaczyna zajmować się domowymi sprawami. Martin z zaciekawieniem ogląda kolejne czarno-białe filmy i seriale. Z tej sceny wynika, że właśnie tak wyglądała spora część dzieciństwa Martina. I „dzięki” temu, nasz bohater – już jako dorosły człowiek – postrzega swoją codzienność, przez pryzmat scenek ze starych filmów, tych, które kiedyś obejrzał. Co chwilę przypominał sobie jakiś fragment filmu, który jest odzwierciedleniem tego, co aktualnie dzieje się w jego życiu. W praktyce, dla nas – widzów – oznacza to, że co kilka minut na ekranie naszego telewizora, pojawia się fragment starego, czarno-białego filmu. W doskonały i komediowy sposób ubarwia to każdą sytuację, w jakiej znajduje się Martin i sprawia, że serial jest ciekawy i zabawny.
Życie jak sen
Dołącz za darmo, aby uzyskać dostęp do wszystkich bezpłatnych treści.
Posiadasz już konto? zaloguj się